piątek, 1 stycznia 2016

Filmowo #1 - O Clooney'u w chmurach

George Clooney jest jak piękna, porcelanowa filiżanka – raczej wszystkim się podoba, ale to jest produkt, który ma się generalnie podobać; służy do tego, żeby zwykłe picie herbaty było przyjemniejsze i tak naprawdę dla większości ludzi nie ma za dużego znaczenia, a tylko część widzi w niej arcydzieło. Dlaczego takie porównanie? Clooney w każdym filmie gra dobrze, ale zawsze tak samo – nasza filiżanka przy każdej herbacie jest taka sama. Clooney potrafi słaby film uczynić niezłym filmem, tak jak filiżanka czyni zwykłą herbatę przyjemniejszą. Fajnie jest postawić sobie ładną filiżankę na półce jako ozdobę – wsadzić Clooney'a do filmu – ale gdyby jej tam nie było, to nasze życie nie byłoby wcale inne. Z drugiej strony, gdyby stała tam długo, a nagle się stłukła i zniknęła, to czegoś by brakowało.  Wniosek? Filiżanka jest produktem, który kupujemy, żeby ozdabiał. Clooney też.

To zabrzmiało jak bardzo złe zdanie o Clooney'u, ja wcale tak złego zdania nie mam, lubię ładne filiżanki, tak samo jak lubię ładnych, dystyngowanych panów w filmach. Na ostatnie zdanie powracając do filiżanki – ona jest określona, ma jakiś wzór, zwykle jest też dopasowany do niej talerzyk. Tak samo jest z Clooney'em, to jest aktor bardzo określony, który miał swój wizerunek od początku, a nie został wykreowany przez jakiś konkretny film. Idąc do kina na film z tym panem raczej wiemy, czego się spodziewać. Ostatnio w pewnej dyskusji na temat plotek o rezygnacji Craiga z roli Bonda padła taka myśl, że aktor grający kolejnego Bonda nie może być aktorem określonym, bo to rola Bonda musi go wykreować i, tutaj cytat, „przecież nikt nie weźmie takiego Clooney'a na Bonda, mimo że bardzo by tam pasował”. 

Nie jestem jakąś wielką fanką Georga Clooney'a – tak naprawdę to nikt chyba nie jest, wszyscy go raczej lubią, ale nikt nie kocha, tak jak filiżankę, ale już ją zostawmy w spokoju – i nie mogę powiedzieć, że znam go z wielu innych ról, ale coś tam kojarzę, więc czuję się usprawiedliwiona w tej zbrodni, którą teraz popełnię. Jakiej zbrodni, pytacie? Otóż w takiej: film W Chmurach to całkiem dobry film. 


Poszukując jakiegoś przyjemnego filmu na święta trafiłam na ten film Dema:


i uznałam, że w sumie czemu by nie popatrzeć na przystojnego pana Clooney'a, poza tym film dostał sześć nagród i ponad czterdzieści nominacji (w tym sześć do Oscara), i chociaż rzadko kieruję się takimi rzeczami, to uznałam, że coś w tym musi być. Tak więc odpaliłam sobie W Chmurach i przez prawie dwie godziny z zapartym tchem śledziłam losy głównego bohatera, Ryana Binghama. 

Fabuła jest w zasadzie bardzo schematyczna – jest bohater, ma swoje podejście do życia, jest bodziec, bohater zmienia podejście do życia. Binghama poznajemy jako człowieka, którym rządzi praca. Spędza długie tygodnie, ba, miesiące w samolocie, pracuje w firmie, która zajmuje się zwalnianiem ludzi i zarabia bardzo, bardzo, bardzo dużo pieniędzy. Brzmi to strasznie, ale jego uszczęśliwia taka praca, taki tryb życia. Nie przywiązuje się do ludzi, do miejsc; ciągle podróżuje i tak w czasie w tych podróży wdaje się w romans, który całkowicie zmienia jego podejście do życia. Wiadomo, początkowo romans jest tylko romansem, ale rozwija się w kierunku konkretniejszej miłości. Żeby było bez spoilerów, powiem tylko, że o ile fabuła jest przewidywalna, o tyle zakończenie niekoniecznie. Jest zagadkowe, nie do końca wiemy, co ostatecznie nasz główny bohater robi. 

O ile Clooney'a już omówiłam na bazie filiżanki, tak nie wspomniałam nic o rolach damskich, a też są ciekawe. Dziewczynę/kochankę/przyjaciółkę (niepotrzebne skreślić) Ryana Binghama gra Vera Farminga. Kojarzyłam twarz tej aktorki, ale nazwiska już nie, później zorientowałam się, że znam ją z Chłopca w pasiastej piżamie i Infiltracji. Ta bohaterka jest damską wersją Clooney'a. Zawsze elegancka, lekko tajemnicza, a jednak emanująca ciepłem i dobrocią pasuje do tej roli jak ulał. Farminga tworzy postać banalną, a jednocześnie pełną zagadek, zaskakującą. Buduje sympatię odbiorcy, ale potrafi ją zniszczyć w jednej scenie. 

Kolejna damska rola to Anna Kendrick. Gra młodą dziewczynę, która nagle pojawia się w firmie BInghama i chce zburzyć jej ład. Szczerze mówiąc, znałam ją tylko ze Zmierzchu i raczej kojarzyła mi się zawsze z marną grą aktorską, wiecznie głupkowatym wyrazem twarzy i Hollywoodzkimi zagrywkami, które zna każda Jennifer Lawrence i inna Kristen Stewart. Kiedy zobaczyłam jej pierwszą scenę, to pomyślałam, że to jakiś żart, film zapowiadał się tak dobrze, ale nie, twórcy musieli wziąć jakąś pseudoaktoreczkę nadającą się tylko do American Pie. Nie, Kendrick nie przeszła magicznej metamorfozy, nie stała się nagle świetną aktorką, ale była chyba najbardziej pozytywnym zaskoczeniem W Chmurach. Była energiczna, ciekawa, wnosiła coś nowatorskiego, a na kilku jej scenach z Clooney'em nawet się zaśmiałam. Zagrała tam dobrze, po prostu. Przyznaję szczerze, że dla mnie już nie jest tępą Jessicą ze Zmierzchu (okej, tam każdy był tępy, nie tylko ona), a aktorką, która jak chce, to potrafi. 

W Chmurach to film, który ma jakiś przekaz. Jest nadal produktem, który przede wszystkim dobrze się ogląda, ale daje odbiorcy coś więcej niż prostą rozrywkę. Być może to taki celowy zabieg – pokazać ludziom, że pod przykrywką lekkiej komedii można coś przekazać – ale na tym się nie znam, więc zostawię to jako luźną tezę. Niemniej jednak fajnie ogląda się film, który przy ładnej oprawie reżyserskiej, wizualnej, czy jak to jeszcze nazwać nie traci obrazu wyraźnych procesów przemiany bohaterów i pokazuje ich motywację w pouczający sposób. Polecam jako film w kategorii pomiędzy lajtowym dramatem, a komedią. 

1 komentarz:

  1. Trololo, a Alexandra jest nominowana do LBA :P
    https://niekulturalnakulturalnie.wordpress.com/2016/01/30/liebster-blog-award-2/

    OdpowiedzUsuń